Postaci z charakterem, bohaterka umiejąca myśleć, dobra muzyka, coś, co śmiało można nazwać fabułą… Tak, nadal mówię o pewnym anime, które należy do zacnej familii reverse haremów. „Kamigami no Asobi” zaskakuje i to bardzo pozytywnie, w taki sposób, jaki lubię najbardziej – pierwsze odcinki przyprawiają nas o myśl „Co ja do jasnej cholery oglądam?!”, kolejne wprowadzają nas w sympatyczne realia szkoły, do której chodzą młodzi bogowie. I nie mam tu na myśli pięknych chłopców, lecz prawdziwych bogów, którzy… cóż, są pięknymi chłopcami. W końcu udało mi się znaleźć męski harem, który nie tylko cieszy oczy, ale też bawi, urzeka i porusza wtedy, kiedy powinien.

Yui Kusanagi widzie sobie spokojne życie zwykłej japońskiej licealistki. Ma koleżanki, hobby (sport, który jest podobno szermierką, chociaż bardziej przypomina kendo), kochającą rodzinę. Pewnego dnia dziewczyna znajduje w szopie dziwny, sparklący miecz. Zarówno ja, jak i prawdopodobnie ty, czytelniku, wiemy, że sparklących rzeczy się nie dotyka, a przynajmniej nie gołą ręką, ale heroiny w anime albo tego nie wiedzą, albo zawsze o tym zapominają. Zgodnie z tą zasadą Yui łapie za miecz, by potem obudzić się na podłodze w budynku, którego nigdy nie widziała na oczy. Podczas zwiedzania placówki wpada na różnych zwiewnych, niezwykłych chłopaków – a to na ponuraka, który zapewnia ją, że jego towarzystwo przynosi nieszczęście, a to skrajnie chamskiego buca, który wygląda na jednego z tych, co przybija kolegom piątki krzesłem w twarz, a to na niezdarną męską nimfę, która oczywiście przewraca się na nią i dochodzi do niezręcznego zbliżenia. W skrócie – sześć sztuk ciastek o różnych smakach  i żadne nie wie, jak znalazło się na tej tacy. W końcu dowiadujemy się, że wszyscy bohaterowie znaleźli się w szkole, którą stworzył sam… Zeus (szybka potwórka dla ignorantów i maturzystów – grecki bóg, który jest władcą wszystkich ludzi i bogów). Jej celem jest uratowanie słabnącej więzi między ludźmi i bogami. Okazuje się, że zwiewne i niezwykłe bisze spotkane przez Yui to bożyszcza z przeróżnych mitologii – greckiej, nordyckiej i japońskiej. Dostają one całkiem ciężkie wyzwanie, bowiem przez rok muszą zrozumieć ludzkie serce, zwyczaje i funkcjonowanie zwykłego świata, a o ich postępie będzie Zeusa informować wielka kula zawieszona w centralnym punkcie placówki. Warunek jest prosty – jeżeli po dwunastu miesiącach zbiornik będzie pełen, to każdy wróci do swojego świata. Jeśli nie, no to… too bad. A co w tym całym zamieszaniu robi Yui? Cóż, Yui jako człowiek ma być aniołem bogów i pomóc im w zapełnieniu kuli. Szkoła wypełnia się duchami bez twarzy, które mają symulować uczniowski tłum, a panowie zostają zakuci w kajdany, czyli efektowną biżuterię jak z salonu Apartu. Yui jest pełna determinacji i chce solidnie wykonać swoją robotę. Niestety nie wszyscy bogowie podzielają jej entuzjazm…
Jeśli chodzi o bohaterów – ogromnym plusem jest główna bohaterka. Yui potrafi powiedzieć „nie” bardziej natrętnym adoratorom, a powierzony jej obowiązek obchodzi ją bardziej niż romanse. Mimo znalezienia się w ultranietypowej sytuacji – jak sama stwierdziła „zawsze była blisko bogów, jednak nie aż tak” – potrafi zachować się jak człowiek i w ten sam sposób traktuje swoich boskich kolegów. Dziewczyna bardzo stara się przybliżyć im swój świat, a przy tym poznawać ten, w którym oni dotychczas żyli. Yui ma momenty, w którym zachowuje się jak typowa bohaterka męskiego haremu, ale nie są one tak rażące i irytujące – są raczej ludzkie, każdy czasami musi się załamać, zwłaszcza gdy ciąży na nim taka odpowiedzialność. W skrócie – Yui Kusanagi bliżej do Haruhi Fujioki z „Ouran High School Host Club” niż Haruhi Nanami z „Uta No Prince Sama”. Oczywiście nie jest postacią bez wad, ale zdecydowanie wybija się na tle wszystkich wielkookich, głupiutkich heroin, które ciągle ronią kryształowe łzy. Biszy mamy na pęczki, ale uwaga uwaga – to nie jest anime, w którym  każdy bohater ślini się do bohaterki! Mamy tutaj radosnego i energicznego boga sztuki Apolla, wyalienowanego pana podziemi Hadesa, wiecznie zamulonego i do bólu perfekcyjnego boga księżyca Tsukito (Tsukiyomi), porywczego boga morza Takeru  (Susanoo), miałką gapę, której przez całą serię nie mogłam rozszyfrować, czyli boga światła Baldera i psotnego boga ognia Lokiego, który jest tak koci, że ma się ochotę podrapać go za uszkiem. Czy też gdziekolwiek indziej, zależnie od preferencji. Harem, jak widać, różnorodny, a panowie idealnie wywiązują się ze swoich funkcji – ponurak zawsze jest gdzieś na boku, słoneczko wywrzaskuje, że „DAMY RADĘ MINNA!”, buc bulwersuje się z byle powodu. Bisze nie zlewają się ze sobą, nie zawsze chcą ze sobą współpracować, co nie tworzy „cywilizowanego” haremu a’la „Uta No Prince Sama” (o którym będzie następny post). Jeżeli chodzi o postaci drugoplanowe, to wolę je chyba nawet bardziej od głównego haremu. Dwie mitologie dopełniają bogowie, którzy nie udzielają się w anime zbyt często, ale nie potraktowano ich też po macoszemu – zblazowany Dionizos, czyli grecki bóg wina, oraz cudownie milczący nordycki bóg burzy Thor. Jeśli chodzi o Thora, to… po prostu trzeba obejrzeć całą serię, by docenić tę postać. Nie chcę spoilerować, ale jest kilka sytuacji, w których widz zwraca uwagę właśnie na niego i nie może się nie uśmiechnąć. Postacią, która całkowicie zawładnęła moim sarkastycznym i miłującym suchy humor sercem, jest nauczyciel Thoth Caduceus, czyli egipski bóg wiedzy. Jest wredny, nieprzyjemny i ma ewidentny pociąg do ścian, ale zostaje uwikłany w jakieś 90% komediowych sytuacji w całym anime. Jest też sam Zeus, który musi mieć paskudne odparzenia od ciągłego siedzenia na tronie, no ale kto bogatemu zabroni. Podsumowując – postaci na plus, a dobre postaci czynią haremówkę znośniejszą.
Sama akcja anime rozgrywa się w sposób czasami pozostawiającym niedosyt. Niektóre sceny zostają zastąpione po prostu wstawieniem obrazków. Seria ma 12 epizodów po 24 minuty i można zauważyć w pewnych momentach, że producenci bardzo chcieli upchnąć wszystko w niewielkiej ilości odcinków. Kilka pierwszych jest dosyć luźnych, swobodnych, w pewnym momencie zostajemy wciągnięci w jakąś sytuację, tempo znowu zwalnia na jeden odcinek, końcówka to bieg za puentą. Osobiście bardzo żałuję, że samego motywu szkoły i nauczania bogów było dosyć mało. Nieodłącznym aspektem męskiego haremu są traumy biszy i tutaj również się pojawiają, jednak, o dziwo, są one całkiem poruszające i wciągające. Oczywiście mamy tutaj trochę żenady w postaci odpychających (dla producentów na pewno uberseksownych) strojów kąpielowych bohaterów, nienaturalnie wyglądających drabin mięśni na tułowiu i zaprawdę hilarystycznych scen transformacji… Tak tak, mamy tutaj transformacje jak z samej „Czarodziejki Księżyca”, chociaż jest ich mało, więc nie radzę siedzieć ze spuszczonymi spodniami. Mimo wszystko „Kamigami No Asobi” to naprawdę znośny i przyjemny w odbiorze harem, w którym zawarto zalążki różnych gatunków – mamy tutaj trochę dramatu, trochę szkolnej obyczajówki, kilka naprawdę świetnych gagów (odcinek z wystawianiem sztuki zapamiętam na długie lata), a wszystko to obsadzono w barwnym, lecz nie przesadnym świecie fantasy.
Grafika jest bardzo przyjemna. Właściwie nie mam jej nic do zarzucenia, bo nawet tła prezentują się ciekawie, animacja jest płynna, nic nie kłuje w oczy. Bisze są piękni i nieskalani, mamy tutaj pełen przekrój kolorów włosów i oczu, przeróżne fryzury, po prostu jak pudełko czekoladek. Natomiast muzyka… muszę przyznać, że mnie zaskoczyła. Muzyka w tle jest naprawdę prześliczna, idealnie pasująca do tematyki mitologii i dopasowująca się do klimatu danych scen. Opening to „Till The End” w wykonaniu seiyuu naszych biszy – tak, to KOLEJNY harem, w którym oprawę muzyczną tworzą seiyuu – i może nie jest wysokich lotów pod kątem grafiki, ale sam utwór wpada w ucho. Swoją drogą, instrument czy też efekt dźwiękowy słyszalny przy pojawianiu się na ekranie logo anime bardzo kojarzy mi się z intro „The Final Countdown”… Zdecydowanie bardziej podoba mi się ending – „Reason For…” – może dosyć podprogowo, ponieważ przewijają się przez niego roznegliżowane bisze. No ale jeśli kogoś niekoniecznie interesują klaty, to z pewnością zwróci uwagę na sympatyczny motyw umiejscowienia bohaterów w różnego typu placówkach publicznych. Seiyuu nie rzucają na kolana – obsadę tworzą mniej i bardziej znane nazwiska – ale dają radę. Oglądanie „Kamigami No Asobi” umilą nam między innymi Daisuke Ono (zastanawia mnie, czy Daisuke Ono ma życie poza aktorstwem głosowym), Hiroshi Kamiya, Miyu Irino, Toshiyuki Toyonaga czy też Yoshimasa Hosoya. Mała ciekawostka: Anubisowi, który mówi raczej niewiele poza „kabala!”, głosu udziela Yuki Kaiji, znany chociażby z bycia seiyuu Shiona z rozsławionego „No. 6″.

Pisanie pozytywnych recenzji jest dosyć trudne. Boję się, że przesadzę, że ktoś za bardzo weźmie sobie do serca moje zdanie, a potem będzie zawiedziony. Jednak „Kamigami No Asobi” to miód na serce po obejrzeniu wszystkich trzech sezonów „Uta No Prince Sama” i całego „Brothers Conflict”. Bohaterka nie miota się na granicy głupoty i debilizmu, panowie nie powtarzają po sobie wszystkiego chórem, muzyka nie brzmi jak z windy, można się pośmiać, a nawet uroonić łzę. Nie obejrzałam i nie znam wszystkich haremówek świata, ale zbiorę się na odwagę i stwierdzę, że ta skromna, dwunastoodcinkowa seria zadowoli i zdeklarowane fanki męskich haremów, i wędrowców, którzy mają ochotę na odrobinę naturalnego, niewymuszonego humoru, nieprzesadnego dramatu… no i nie oszukujmy się – imponujące klaty. Spokojnie, czytelniku, twoi rodzice o niczym się nie dowiedzą.

 

Opublikowano Bez kategorii | Skomentuj

Wampiry-dendrofile – czyli „Diabolik Lovers”

Przeczytałam całą trylogię o Christianie Greyu, zmarnowałam pieniądze na bilet na beznadziejną ekranizację, obejrzałam praktycznie wszystkie anime yaoi/shounen ai, a nawet „Aki Sorę”, więc myślałam, że o kiepsko zrobionym soft porno wiem wszystko. Ale to… to, moi drodzy, rzuca na kolana. Naprawdę rzuca na kolana, co nie jest dobre, gdy dookoła was kręci się stadko napalonych, sympatycznych inaczej wampirów, które prześcigają się w konkurencji „kto ma gorszą traumę”. Zapraszam do tańca absurdu, jakim jest dywagowanie nad tym, czy „Diabolik Lovers” jest o wbijaniu kłów w każdy centymetr biegającego drewnianego kloca (czyt. bohaterkę) czy może o wbijaniu kłów w każdy centymetr biegającego drewianego kloca (czyt. bohaterkę).

Yui Komori zostaje przywieziona do tajemniczej rezydencji i w sumie to nawet nie wiadomo zbytnio po co. Wiemy coś o tym, że jej ojciec jest księdzem, więc dziewczyna jest bardzo pobożna i niewinna jak owieczka. Dziewczyna podczas zwiedzania domu trafia na leżącego na kanapie chłopaka, który wygląda tak, jakby spał. Yui odkrywa, że nieznajomy nie ma pulsu, więc chce zadzwonić po karetkę, jednak „nieboszczyk” w ramach podzięki za troskę konfiskuje jej telefon i nazywa deską. Po chwili wyłaniają się kolejne bisze, a jeden z nich – mroczna wersja Kyoyi Ootoriego z „Ourana” – łaskawie przedstawia całą gromadkę. Okazuje się, że panowie są braćmi, ale nie takimi sobie braćmi, o nie, tylko wampirami! W międzyczasie dziewczyna jest lizana po szyi, a my możemy zaobserwować, że trybiki w jej mózgu powolutku zaczynają się kręcić. Próbuje uciec, jednak się przewraca i próbuje postraszyć biszów krzyżem, ale zostaje poinformowana, że wampiry tak naprawdę nie boją się czosnku i światła dziennego, a tym bardziej krzyży. I tak oto zaczyna się maraton. I to prawie że dosłowny maraton, bowiem dalsza akcja anime to biegająca po całym domu Yui, która czasami się przewraca lub mdleje, i obmacujące ją wampajery. Dwa ostatnie odcinki są całkiem ciekawe – chyba nawet na żadnym nie ziewałam, bo W KOŃCU COŚ SIĘ DZIAŁO – ale dziecięć poprzednich to fillery.
Główna bohaterka to po prostu dupa wołowa o niesamowicie wytrwałym sercu, które musi pompować nieludzką ilość krwi – w ciągu każdego piętnastominutowego odcinka dziewczyna jest gryziona co najmniej (!) dwa razy. Jest niedorzecznie naiwna I nie potrafi łączyć wątków w całość. Pozwala się traktować w sposób, który niejedną feministkę doprowadziłby do harakiri. Odnoszę wrażenie, że Yui cierpi na syndrom sztokholmski, bo chociaż gospodarze nieustannie ją poniżają – nie mówiąc o napastowaniu  – to ona wydaje się im całkowicie ufać. Nie stawia żadnego oporu, nie próbuje się bronić i nie podejmuje prób ucieczki z nawiedzonego domu. Jej zachowanie jest pozbawione jakiegokolwiek sensu. Pytanie do klasy – jeżeli wejdziemy do łazienki i zobaczymy śpiącego w wannie wampira, to co zrobimy? Jeśli chcecie postąpić w stylu Yui, to go obudźcie. Jeżeli chcecie postąpić jak ktoś, kto umie chociażby zapiąć zamek błyskawiczny, to uciekajcie w cholerę. Sytuacji, w których Yui zachowuje się jak skończona kretynka, jest, by nie powiedzieć tego brzydko, ogrom. Oglądanie „Diabolik Lovers” i oglądanie horroru mają jeden wspólny aspekt – większość czasu widz spędza na mentalnym darciu się „UCIEKAJ IDIOTKO!” albo „NIE IDŹ TAM!”, ewentualnie „Z KOLANA GO!”.
Samcza część bohaterów budzi we mnie mieszane uczucia. A czemuż to? Gdyż, moje dziewki chuć ich nieposkromiona, zaiste, bucera także, a imiona ich sześć sześć sześć dziewięć. Ogólnie lubię nieprzyjemne, chamskie postaci, bo zazwyczaj ich charaktery są zagłębione. Tutaj mamy jednak do czynienia ze zwykłą, nieuzasadnioną bucerą i arogancją. Wszyscy bohaterowie są pozbawieni jakiejkolwiek empatii i traktują bohaterkę jak talerz, który nieustannie napełnia się jedzeniem. Po zaspokojeniu głodu tracą nią zainsteresowanie, chociaż tutaj w ogóle im się nie dziwię, a nawet podziwiam, że znaleźli cokolwiek fascynującego w takiej kukle. Ayato, czyli nieboszczyk z kanapy, lubi nazywać siebie księciem i chociaż producenci starali się nieustannie wypychać go na pierwszy plan, to denerwował mnie najbardziej. Mroczny Kyoya to Reiji, fantazjujący o odpadających kończynach. Kanato to psychopatyczna shota rodem z „Sinistera”, nierozstająca się ze swoim misiem. Laito jest flirciarzem (czyt. prostakiem), który lubi nazywać bohaterkę suczką. Shu przez większość serii albo śpi, albo przysypia (z przerwami na gryzienie Yui), a Subaru cierpi na kompleks „nie wiem, czy jestem dobry czy zły” oraz przezroczystość grzywki. Bisze może są ciekawe pod względem wizualnym, natomiast wręcz odpychają swoimi charakterami. Spośród całej gromadki wyróżniłabym jedynie Kanato i Laito. Kanato jako jedyny jest nieoczywisty, intryguje i czasami naprawdę przeraża, a Laito raz lub dwa przeprowadził z Yui dłuższą i nawet ciekawą rozmowę. Pozostali panowie zlewają się w jedną wielką plamę. Harem w „Diabolik Lovers” jest haremem dosyć nietuzinkowym, bo polega na skrajnie przedmiotowym traktowaniu bohaterki i nie byłby on zły – jakoś mi Yui nie żal – gdyby większość postaci umiała coś poza zaciskaniem zębów na jej ciele. Nie wiem, chociażby… Porozmawiać? Poza panami przez połowę serii pałęta się koleś przypominający Chase Younga z „Xaolin: Pojedynek mistrzów„, którego zowią Richter. W skrócie – postaci są, delikatnie mówiąc, irytujące, płytkie i chętnie wsadziłabym panom z „Diabolik Lovers” czosnek tam, gdzie słońce nie zagląda. Och, na nich nie działa czosnek? Cholera…
Oglądaniu „Diabolik Lovers” towarzyszyło mi nieustanne zażenowanie pseudosensualnymi scenami ugryzień. Panowie wygłaszają istne poematy o tym, czego by to nie zrobili z główną bohaterką, a proces wysysania krwi przebiega w akompaniamencie jakże rozpalających (sic!) mlasków, odgłosów przełykania i stęków Yui. Nie ukrywam, że na początku byłam całkiem urzeczona erotyzmem, który jest nieodłączną częścią całej serii – większość producentów nie potrafi „używać” zmysłowości w anime. Albo nie ma jej w ogóle i otrzymujemy tonę cukru, albo zostajemy zaatakowani miseczkami rozmiar RZ i niesmacznym fanserwisem. No i cóż, producenci „Diabolik Lovers” również nie mają o tym żadnego pojęcia – jakkolwiek na początku kolano jednego bisza między udami bohaterki sprawiło, że mruknęłam „ulalala”, tak po kilku następnych krzywiłam się z niesmakiem. Cały erotyzm w tej serii jest niesamowicie sadystyczny, a w przypadku osób, które uznały go za atrakcyjny, rozważałabym jakąś terapię. Moje nieprzyjemne odczucia potęguje skrajnie uległa postawa Yui, która posuwa się do tego, że przeprasza swoich „adoratorów”, a czasami nawet im usługuje. Dodam jeszcze, że o tym, który pan będzie miał do niej „prawo”, zadecydowała gra w darta.
Zastanawiam się, po cholerę została zrobiona seria o wampirach, skoro jedyną wampirystyczną cechą bohaterów jest pragnienie krwi – skoro posunięto się do tego, że nie szkodzi im ani światło dzienne, ani krzyż, ani kołek, ani nawet czosnek, to nie lepiej było zrobić anime o zwykłych sadystycznych bucach? Ach, no tak, wtedy trzeba byłoby zrezygnować z gryzienia, które stanowi dobre 70% wszystkich odcinków! Producenci tak skupili się na tych jakże spektakularnych scenach, że całkowicie olali jakąkolwiek logikę. Proszę bowiem wyobrazić sobie sytuację – dziewczyna, która ma rany otwarte NA SZYI, zostaje wrzucona do wody. Potem pod tą wodą zostaje znowu ugryziona. A jeszcze potem ma siłę, by się pałętać przez kolejne dziesięć odcinków. Jeśli jesteście w miarę rozgarnięci, to zapytacie: „Jakim cudem ta dziewczyna się nie wykrwawiła?”. Mało absurdu? Co powiecie na to, że Yui na samym początku została poinformowana, iż wampiry są odporne na krzyże i wszelkie interwencje boskie, a jednak idzie do kościoła się modlić? Jeszcze za mało absurdu? Dziewczyna martwi się, że jeden wampir spadnie z balustrady i się połamie. Serio. Serio martwisz się o kogoś, to traktuje cię jak ścierkę? I serio myślisz, że WAMPIR zrobi sobie krzywdę? Gdzieś tam w tle niby plącze się jakaś fabuła, niby ten Richter jest jak jaskółka na wiosnę, ale polecam obejrzeć ostatnie pięć minut dwunastego odcinka – ja osobiście prawie umarłam z zażenowania.
Grafika niby jest w porządku, pomijając potraktowane po macoszemu tła i… właśnie. Całą serię miałam wrażenie, że Yui jest wyjęta z zupełnie innej czapy, bo graficznie odstaje od innych bohaterów. Najbardziej irytowały mnie jej oczy, w których umieszono jakieś zupełnie nienaturalne refleksy, że tak powiem – buzię widzę w tym oczu. Bisze cierpią na Syndrom Miesięcznego Dresu i są pseudostylowi, pojawia się nawet jakże nostalgiczna „przezroczystość grzywki” (mroczna grzywka na pół twarzy, przez którą widać oczy), na którą choruje Subaru. Mimo wszystko niewiele mogę im zarzucić pod kątem graficznym, bo są zróżnicowani – a to jeden ma okulary, a to jeden nosi kapelusz, ten ma pieprzyk, ten nosi swetry, ten ma misia – i nie będę ukrywać, że Laito skradł mi serce swoim kubraczkiem. Animacja również jest w porządku, chociaż w jednym odcinku Yui tak komicznie osuwa się na podłogę, że aż wybuchnęłam śmiechem. Jeśli chodzi o muzykę w tle, to w ogóle jej nie pamiętam, więc nie jest to ani plus, ani minus. Opening to „Mr. Sadistic Night” w wykonaniu seiyuu Ayato, czyli Hikaru Midorikawy. Znałam go przed obejrzeniem anime i wtedy mi się nawet podobał, jednak na dłuższą metę zaczyna drażnić. Można naprawdę przestraszyć się przy pierwszych sekundach,  bo otwiera go napierdzielanie perkusją, gitarą i kto wie, czym jeszcze. Utwór opowiada o niczym, tekst jest bardzo chaotyczny i prawdopodobnie został napisany metodą „na Libera” – wybrano randomowe słowa, które w miarę współbrzmiały lub się rymowały, a potem dopisano do nich wersy. Graficznie jest tak samo losowy, bo mamy biszów prężących się na fotelach, mamy kielich z krwią i krzyż, ujęcie dwóch innych postaci, potem Yui leży sobie w kwiatkach, w sumie to nie widać żadnej konkretnej koncepcji, no bo po co, skoro 3/4 to bisze i ich fotele? Ending – kompozycja „Nightmare” – jest za to naprawdę dobry, mroczny i abstrakcyjny. Zaś seiyuu… ponownie wyróżnię tutaj dwóch, i to nawet tych samych postaci – Yuki Kaiji (Kanato) i Daisuke Hirakawa (Laito). Kaiji ogólnie ma głos, który moje uszy bardzo lubią, a Hirakawa stworzył ekspresję, która jednocześnie mnie drażniła i urzekała. Głos Laito z pewnością niejedną osobę doprowadził do szału  – ma specyficzną melodykę, przeciąga głoski, dziwnie się śmieje – ale ja jednak całkiem go polubiłam. Pozostali nie zwrócili szczególnie mojej uwagi. Podsumowując kwestię grafiki – w porządku. Zabrakło mi za to dobrej muzyki. Gdbyby tylko była utrzymana w klimatach endingu…!

Nie wiem, komu mogę polecić „Diabolik Lovers”. Nie wiem, kto czerpałby satysfakcję z oglądania tego anime. Z tego co zauważyłam, to seria ta cieszy się dosyć sporą popularnością i ma rzeszę wielbicieli. Nie bardzo mogę to zrozumieć, bo chociaż nieźle się uśmiałam przy omdleniach Yui, spektakularnym odgłosie wgryzania się w szyję (zakładam się o swoją rękę, że w studio nagraniowym seiyuu po prostu wgryzali się w jabłko, arbuza lub inny owoc) oraz porno wywodach bohaterów, to byłam trochę zniesmaczona. Nie uważam siebie za feministkę – nie ujmuję i nie dodaję wartości żadnej płci – ale przedmiotowe traktowanie bohaterki w „Diabolik Lovers” jest tak perfidne, że w pewnym momencie przestaje być zabawne. Anime zostało stworzone na podstawie gry o tym samym tytule, a tego typu serie zazwyczaj mają podtekst marketingowy i zachęcają do sięgnięcia po pierwowzór. Jednego jestem pewna – ja, po dwunastu odcinkach słabego, nieapetycznego sado maso, na pewno się na to nie skuszę.

Opublikowano Bez kategorii | Skomentuj

Dużo nas, dużo nas – czyli „Brothers Conflict”

Z rodziną najlepiej na zdjęciu, a długość ma znaczenie. Nie, to nie dzień przytaczania losowych powiedzonek. Obydwa bowiem idealnie oddają sens popularnej reverse haremówki prosto od Brain Base! No dobra, po pierwsze: nie na zdjęciu, a w wielkiej wilii, w której działa tylko jedna łazienka. Po drugie: nie długość, a ilość. Zawsze chciałam mieć więcej rodzeństwa i to mnie łączy z heroiną serii „Brothers Conflict”. Jednak czy zasada „im więcej (biszy), tym lepiej” sprawdza się, gdy zastosujemy ją w przypadku całkowicie wyjałowionej z sensu fabuły, inteligentnej inaczej bohaterce i jej haremie, którego nie da się spamiętać nawet po obejrzeniu wszystkich dwunastu odcinków?
Śmieszna ciekawostka. Pierwotnie „Brothers Contflict” (inaczej BroCon) było light novelką. Seria doczekała się siedmiu tomów, dwóch gier otome i ekranizacji. Zapalmy świeczkę nad fetyszami Japończyków.
Szestnastoletnią Emę Hinatę wychowuje tylko ojciec, który jest znanym i cenionym podróżnikiem. Dziewczyna od lat jest pozostawiona samej sobie i zawsze śniła dużej rodzinie. Jej marzenie, pielęgnowane przez lata, spełnia się ze zwielokrotnioną siłą – ojciec zakochuje się w kobiecie, która jakimś cudem urodziła trzynaścioro dzieci, wszystkie płci męskiej. Na wskutek ślubu młodej (?) pary Ema zyskuje nie tylko matkę, której nigdy nie miała, ale też gromadkę braci w przeróżnym wieku. Niezbyt rozgarnięta ślicznotka od razu została obdarzona ich miłością, jednak… niekoniecznie braterską. Przez całą akcję przewija się gadająca wiewiórka-przyzwoitka, którą rozumie tylko nasza bohaterka.
Sam materiał na fabułę nie jest zły. Gdyby heroina miała chociaż trochę charakteru, gdyby tak ująć jej bunt i niezadowolenie ze stanu rzeczy, codzienną walkę z tryskającym z każdego kąta testosteronem, ach, czujecie to? Historia byłaby o wiele, wiele ciekawsza. No ale nie wszystkie marzenia się spełniają – to, że Ema dostała swoją dużą rodzinę, nie oznacza, że mnie było dane obejrzeć zaskakującą lub może nawet odmóżdżającą haremówkę. Prawdę mówiąc, to dawno żadne anime nie wzbudzało we mnie tak irytującej dezorientacji, która uniemożliwiała mi wyłączenie myślenia. Przyrzekłabym, że przy oglądaniu jakiegokolwiek odcinka „Brothers Conflict” miałam na twarzy wielki znak zapytania.
Bohaterowie są istotną częścią każdej haremówki, ponieważ w przypadku braku/słabej fabuły – ja wolę jej brak, niż męczenie się ze słabą koncepcją fabułopodobną – to oni zachęcają do dalszego oglądania. Nie czytałam nowelki i nie grałam w grę „Brothers Conflict”, jednak na podstawie anime mogę stwierdzić, że dawno nie miałam do czynienia z tak płytkimi postaciami. Bez psychiki. Bez pasji. Bez czegokolwiek. Można odnieść wrażenie, że producenci zbudowali bohaterów na podstawie jednej cechy charakteru. „Dajcie hasło! Zboczony?! Okej, mamy jednego! Nerwowy?! Okej! Chamski?! Dobra, jeszcze dziesięciu!”. Ciężko jest opisać panów z BroConu w więcej niż dwóch zdaniach.
Ema jest, tradycyjnie, wkurzającą heroiną, z którą najwidoczniej nikt nigdy nie rozmawiał o pszczółkach i kwiatkach. Dziewczyna potrafi usprawiedliwić każde nietypowe zachowanie swoich braci – zarówno nazywanie ją idiotką, jak i składanie pikantnych propozycji nagich sesji zdjęciowych. Nie ma w sobie ani trochę samozaparcia i przejmuje się dosłownie wszystkim. Niczym papuga co pięć minut powtarza, że cieszy się z tak dużej rodziny.
A jeśli o nią chodzi… Biszów jest trzynastu i może czterech, pięciu z nich ma jakieś zarysy charakteru. Harem otwiera trzydziestojednoletni pediatra Masaomi. Po nim kolejno: dwudziestoośmioletni prawnik i męska gosposia Ukyo, dwudziestosiedmioletni mnich Kaname o potężnym libido, dwudziestosześcioletni tranwestyta-pisarz Hikaru, dwudziestoczteroletnie trojaczki, czyli nierozłączni aktorzy głosowi Tsubaki i Azusa oraz samotnik Natsume, dwudziestojednoletni fryzjer Louis, który chyba regularnie przesadza z Akodinem lub marihuaną, dziewiętnastoletni i sztywny jak Beata Szydło koszykarz Subaru, osiemnastoletni licealny senior Iori, który podobno jest popularny w szkole, chociaż pojawia się co czwarty odcinek, buntowniczy rówieśnik Emy Yuusuke, piętnastoletni, totalnie irytujący i nad wyraz chamski gwiazdor j-popu Fuuto oraz różowowłosy dziesięciolatek Wataru, któremu dałabym może z pięć lat.
Nie ma sensu pisać o każdym z nich, bo o niektórych nie da się napisać więcej. Mogę wyróżnić tutaj Yuusuke, którego jako jedynego nie podnieca fakt, że Ema jest jego siostrą. Chłopak lubił ją już wcześniej i ciężko jest mu pogodzić się z tym niechcianym pokrewieństwem, co dodaje serii jednego procentu realizmu. Ciekawymi postaciami są też Tsubaki i Azusa, czyli tańsza i mniej pikantna wersja braci Hitachin z „Ouran High School Host Club” – bliżniaki fajnie się uzupełniają i polubi ich każda yaoistka. Do gustu przypadł mi też niegrzeczny duchowny Kaname i ubolewam nad tym, że nie zagłębiono (w tym przypadku to słowo brzmi wymownie) jego osobowości. Dotyczy to również Hikaru, który posiada dwie twarze. Niestety, producenci woleli skupić się na jednej z najgorszych, najbardziej odpychających postaci, jakie kiedykolwiek widziałam w anime – chamskim gimbusie, jakim jest Fuuto, wraz ze sztywnym i wiecznie niezdecydowanym Subaru stanowiącym najsłabsze ogniwa haremu. O zgrozo, to właśnie oni są najbardziej uwielbiani przez fanki „BroConu”… Jeżeli chodzi o wszystkich pozostałych braci – cóż… życzę powodzenia z zapamiętywaniem ich imion. Ja musiałam zrobić sobie ściągę… Panowie przez połowę serii mają na twarzach grymas, którego pozazdrościłby im James Dornan w „Pięćdziesięciu twarzach Greya”, czyli tępy uśmieszek w stylu „Zjadłbym banana”. Kwestii bohaterów nie jest w stanie uratować nawet Juli – gadająca wiewiórka Emy, również płci męskiej. Sam motyw takiego towarzysza skojarzył mi się od razu z allmate’ami („Dramatical Murder„), więc byłam nastawiona do niego dosyć pozytywnie. Niestety, po kilku odcinkach miałam ochotę zmiksować ją w blenderze. Pomyśleć, że Hiroshi Kamiya zgodził się podkładać głos tak denerwującej postaci…
„Brothers Conflict” to dla mnie przede wszystkim absurd. Podczas oglądania tego anime to słowo tak monotonnie obijało się o ścianki mojej czaszki (mózg zdążył mi wypłynąć), że straciło ono sens. No bo… serio? Serio w wielkiej wilii działa tylko jedna łazienka? Serio siedemnastoletnia dziewczyna pozwala sobie na to, by mały, praktycznie obcy jej gówniarz, nazywał ją idiotką? Serio ona potrafi wytłumaczyć to tym, że to kwestia jej nagłej wprowadzki? Serio na pikniku, na którym siedzi pięciu chłopa (wśród nich głowa rodzina w postaci najstarszego brata) nikt nie potrafi upilnować dziesięcioletniego dziecka? Serio jakikolwiek kochający ojciec potrafi zostawić w obcym domu swoją dojrzewającą córkę, nie przejmując się tym, że rzuca ją na pożarcie facetom w przeróżnym wieku? Serio koleś, który jest (podobno) świetnym prawnikiem ma na tyle czasu i mało roboty, by sprzątać i gotować dla całej rodziny? Absurd goni absurd. Bohaterowie we większości zachowują się tak, jakby heroina była brakującą osią ich życia. Podejmują swoje decyzje z myślą o niej, podczas gdy ona jest zbyt ciamajdowata, by powiedzieć krótko i stanowczo „nie”. Odbiegając trochę od tematu – relacje między braćmi w „BroConie” bardziej przypominają te np. między współlokatorami. Anime opowiada o wielkiej rodzinie, a nie zobaczymy tutaj chociażby rozmów, wspólnego odrabiania lekcji czy jakiejkolwiek innej formy wspólnego spędzania czasu poza obiadami i grupowego podrywania (a raczej zawstydzania) Emy. Rozumiem, że wszyscy panowie powyżej dwudziestego roku życia pracują, pozostali się uczą (lub w przypadku Fuuto jeżdżą na koncerty), ale przy bardziej wnikliwym oglądaniu dystans między braćmi zaczyna kłuć w oczy. „Brothers Conflict” to przede wszystkim brak jakiejkolwiek życiowości i wykorzystanie naprawdę ciekawego motywu w bardzo pobieżny, prostacki sposób. Topos jedynej dziewczyny w dużej grupie męskiej prawie zawsze wiąże się z haremem, jednak można go dobrze wykorzystać, co wiedzą doskonale fani „Ouran High School Host Club„, a wielodzietne rodziny kojarzą się z ciepłem i silnymi więziami. Niestety, w przypadku „Brothers Conflict” nie ma tak dobrze. Wszyscy panowie zachowują się tak, jakby Ema była pierwszą kobietą, jaką w ogóle zobaczyli – przemawia za tym fakt, że od razu się w niej zakochują i nie mają skrupułów, by ją całować, dotykać i żenować.
Prawdę mówiąc nie znam się na grafice, ponieważ to nie jest coś, w czym się kształcę – zdecydowanie więcej mogłabym powiedzieć o kuriozalnie uroczej formie kryptoproductplacemantu, jakim jest stosowanie w anime logo ananasa zamiast jabłka na sprzętach komputerowych. A jednak nawet ja mogę stwierdzić, że kwestia kreski w „Brothers Conflict” pozostawia może nie sporo, lecz przynajmniej trochę do życzenia. Jest ona dosyć toporna. Przede wszystkim razi mnie to, iż te postaci nie są… pełnowymiarowe? Inaczej: wszyscy panowie są piękni en face i z bliska, jednak ujmowanie ich z profilu lub pewnej odległości we większości robi im sieczki z twarzy. Ba, jeśli chodzi o odległość – tutaj kuleje również animacja. Nikt nawet nie wysilił się, by wyraźnie ująć poruszające się przy mówieniu brody bohaterów. Zdarzyło mi się sprawdzać, czy coś jest nie tak z moim odtwarzaczem, bo słyszałam dźwięk płynący z słuchawek, a postaci stały w bezruchu. Najbardziej ubawiłam się przy pewnej scenie w deszczu, który jedynie osiadał się na włosach postaci, pozostawiając ubrania suche i luźne, a fryzury pełne objętości. Nie wiem, z czego wynika fakt, że gdy jedna osoba mówi, to wszystkie inne nawet nie drgną, dopóki same się nie odezwą – z rozleniwienia producentów czy japońskiej uprzejmości? Jeśli chodzi o tła, to są one tak przeciętne, że nie rzucają się w oczy. Plusem kreski z pewnością jest różnorodność naszych panów – mamy tutaj blondynów, brunetów, szatynów, białowłosych, siwych, rudych, różowowłosych, oczy we wszystkich kolorach tęczy, fartuchy lekarskie, shotaconowe krótkie spodenki, modne okulary, łańcuchy przy spodniach, nawet sukienki. Możemy zaobserwować tutaj uwielbiany przeze mnie Syndrom Miesięcznego Dresu, czyli ciągłego noszenia tych samych ubrań, chociaż panowie posiadają tych dresów w porywach dwie pary (odejmując mundurki i uniformy). Kończąc kwestię grafiki – przeciętnie. Mogło być o wiele lepiej, jednak poza wcześniej wymienionymi zgrzytami nie jest źle.
Dźwięk w anime jest dla mnie bardzo istotny, jednak jeśli chodzi o muzykę w tle akcji (?) „Brothers Conflict”, to wpada ona jedynym uchem, a drugim wypada. Jest to pewna ilość (nawet nie umiem jej określić) prostych numerów, które są zapętlone i ani nie pieszczą, ani nie krzywdzą ucha. Opening jest bardzo chwytliwy – „Beloved X Survival” w wykonaniu Gero – chociaż graficznie zdecydowanie nie zachwyca. Mamy tam motyw jakichś… kwiatków? A z nich strzelają lasery i… potem bohaterka skacze w slow motion…? Nieważnie, lepiej skupmy się na endingu, bo tutaj to dopiero jest ogrom hecy. Sama do tej pory nie wiem, co o nim sądzę, bo przez pierwsze trzy odcinki miałam z niego niemiłosierny ubaw, przy kolejnych już nuciłam tekst wraz z biszami. Mamy tutaj bowiem motyw rodem z „Uta No Prince Sama” – w endingu cała trzynastka (plus wiewióra) śpiewa utwór „14 to 1” i tańczy na tle jakiegoś rusztowania, kolorowych światełek i wielkich pluszowych króliczków. Do powstania tejże piosenki przyczynili się wszyscy seiyuu naszych kochanych braci. Jeżeli miałabym podsumować owoc ich współpracy, to oceniłabym go – mimo wszystko – bardzo pozytywnie. Utwór jest sympatyczny i przyzwoicie zaśpiewany.
Jeśli chodzi właśnie o seiyuu, to ich obsada w „Brothers Conflict” bardzo, ale to bardzo mnie zaskoczyła. Usłyszymy tutaj głosy znane nam z takich serii jak „Durarara!!” (np. Daisuke Ono, wcześniej wspomniany Hiroshi Kamiya), „Uta No Prince Sama” (Junichi Suwabe, Kenichi Suzumara [również z fenomenalnego „Ouran High School Host Club”]), „No 6.” (Yoshimasa Hosoya, Yuki Kaji) i wielu, wielu innych. Nie wiem, co o tych panach świadczy przyjęcie oferty pracy przy takim anime, ale z pewnością trochę zawyżają poziom całej serii.

Tak sobie krytyowałam, tak sobie dywagowałam, a teraz przechodzę do sedna – skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie bawiłam się wybornie przy „Brothers Conflict”. Akcja tego anime jest tak ekscytująca jak rozwód Kingi i Michała w „Na Wspólnej”, bohaterowie głębocy jak kałuża, dodatkowo biedni i nie mają więcej ubrań. Wśród reverse haremówek można znaleźć lepsze pozycje, nawet jeśli fabularnie na podobnym poziomie, to z biszami, na których można zawiesić oko. Jednak autorka recenzji tejże serii zamieszczonej na Tanuki.pl stwierdziła, że „to anime jest tak złe, że aż genialne” – nie pozostaje mi nic innego, niż podpisanie się pod tym każdą kończyną. Granica między dobrymi anime a tymi bardzo złymi potrafią być naprawdę cienkie i tak jest w przypadku „Brothers Conflict” – pozycji obowiązkowej dla fanek reverse haremów i ludzi, którzy po prostu uwielbiają się bulwersować.

Opublikowano Bez kategorii | Skomentuj