Dużo nas, dużo nas – czyli „Brothers Conflict”

Z rodziną najlepiej na zdjęciu, a długość ma znaczenie. Nie, to nie dzień przytaczania losowych powiedzonek. Obydwa bowiem idealnie oddają sens popularnej reverse haremówki prosto od Brain Base! No dobra, po pierwsze: nie na zdjęciu, a w wielkiej wilii, w której działa tylko jedna łazienka. Po drugie: nie długość, a ilość. Zawsze chciałam mieć więcej rodzeństwa i to mnie łączy z heroiną serii „Brothers Conflict”. Jednak czy zasada „im więcej (biszy), tym lepiej” sprawdza się, gdy zastosujemy ją w przypadku całkowicie wyjałowionej z sensu fabuły, inteligentnej inaczej bohaterce i jej haremie, którego nie da się spamiętać nawet po obejrzeniu wszystkich dwunastu odcinków?
Śmieszna ciekawostka. Pierwotnie „Brothers Contflict” (inaczej BroCon) było light novelką. Seria doczekała się siedmiu tomów, dwóch gier otome i ekranizacji. Zapalmy świeczkę nad fetyszami Japończyków.
Szestnastoletnią Emę Hinatę wychowuje tylko ojciec, który jest znanym i cenionym podróżnikiem. Dziewczyna od lat jest pozostawiona samej sobie i zawsze śniła dużej rodzinie. Jej marzenie, pielęgnowane przez lata, spełnia się ze zwielokrotnioną siłą – ojciec zakochuje się w kobiecie, która jakimś cudem urodziła trzynaścioro dzieci, wszystkie płci męskiej. Na wskutek ślubu młodej (?) pary Ema zyskuje nie tylko matkę, której nigdy nie miała, ale też gromadkę braci w przeróżnym wieku. Niezbyt rozgarnięta ślicznotka od razu została obdarzona ich miłością, jednak… niekoniecznie braterską. Przez całą akcję przewija się gadająca wiewiórka-przyzwoitka, którą rozumie tylko nasza bohaterka.
Sam materiał na fabułę nie jest zły. Gdyby heroina miała chociaż trochę charakteru, gdyby tak ująć jej bunt i niezadowolenie ze stanu rzeczy, codzienną walkę z tryskającym z każdego kąta testosteronem, ach, czujecie to? Historia byłaby o wiele, wiele ciekawsza. No ale nie wszystkie marzenia się spełniają – to, że Ema dostała swoją dużą rodzinę, nie oznacza, że mnie było dane obejrzeć zaskakującą lub może nawet odmóżdżającą haremówkę. Prawdę mówiąc, to dawno żadne anime nie wzbudzało we mnie tak irytującej dezorientacji, która uniemożliwiała mi wyłączenie myślenia. Przyrzekłabym, że przy oglądaniu jakiegokolwiek odcinka „Brothers Conflict” miałam na twarzy wielki znak zapytania.
Bohaterowie są istotną częścią każdej haremówki, ponieważ w przypadku braku/słabej fabuły – ja wolę jej brak, niż męczenie się ze słabą koncepcją fabułopodobną – to oni zachęcają do dalszego oglądania. Nie czytałam nowelki i nie grałam w grę „Brothers Conflict”, jednak na podstawie anime mogę stwierdzić, że dawno nie miałam do czynienia z tak płytkimi postaciami. Bez psychiki. Bez pasji. Bez czegokolwiek. Można odnieść wrażenie, że producenci zbudowali bohaterów na podstawie jednej cechy charakteru. „Dajcie hasło! Zboczony?! Okej, mamy jednego! Nerwowy?! Okej! Chamski?! Dobra, jeszcze dziesięciu!”. Ciężko jest opisać panów z BroConu w więcej niż dwóch zdaniach.
Ema jest, tradycyjnie, wkurzającą heroiną, z którą najwidoczniej nikt nigdy nie rozmawiał o pszczółkach i kwiatkach. Dziewczyna potrafi usprawiedliwić każde nietypowe zachowanie swoich braci – zarówno nazywanie ją idiotką, jak i składanie pikantnych propozycji nagich sesji zdjęciowych. Nie ma w sobie ani trochę samozaparcia i przejmuje się dosłownie wszystkim. Niczym papuga co pięć minut powtarza, że cieszy się z tak dużej rodziny.
A jeśli o nią chodzi… Biszów jest trzynastu i może czterech, pięciu z nich ma jakieś zarysy charakteru. Harem otwiera trzydziestojednoletni pediatra Masaomi. Po nim kolejno: dwudziestoośmioletni prawnik i męska gosposia Ukyo, dwudziestosiedmioletni mnich Kaname o potężnym libido, dwudziestosześcioletni tranwestyta-pisarz Hikaru, dwudziestoczteroletnie trojaczki, czyli nierozłączni aktorzy głosowi Tsubaki i Azusa oraz samotnik Natsume, dwudziestojednoletni fryzjer Louis, który chyba regularnie przesadza z Akodinem lub marihuaną, dziewiętnastoletni i sztywny jak Beata Szydło koszykarz Subaru, osiemnastoletni licealny senior Iori, który podobno jest popularny w szkole, chociaż pojawia się co czwarty odcinek, buntowniczy rówieśnik Emy Yuusuke, piętnastoletni, totalnie irytujący i nad wyraz chamski gwiazdor j-popu Fuuto oraz różowowłosy dziesięciolatek Wataru, któremu dałabym może z pięć lat.
Nie ma sensu pisać o każdym z nich, bo o niektórych nie da się napisać więcej. Mogę wyróżnić tutaj Yuusuke, którego jako jedynego nie podnieca fakt, że Ema jest jego siostrą. Chłopak lubił ją już wcześniej i ciężko jest mu pogodzić się z tym niechcianym pokrewieństwem, co dodaje serii jednego procentu realizmu. Ciekawymi postaciami są też Tsubaki i Azusa, czyli tańsza i mniej pikantna wersja braci Hitachin z „Ouran High School Host Club” – bliżniaki fajnie się uzupełniają i polubi ich każda yaoistka. Do gustu przypadł mi też niegrzeczny duchowny Kaname i ubolewam nad tym, że nie zagłębiono (w tym przypadku to słowo brzmi wymownie) jego osobowości. Dotyczy to również Hikaru, który posiada dwie twarze. Niestety, producenci woleli skupić się na jednej z najgorszych, najbardziej odpychających postaci, jakie kiedykolwiek widziałam w anime – chamskim gimbusie, jakim jest Fuuto, wraz ze sztywnym i wiecznie niezdecydowanym Subaru stanowiącym najsłabsze ogniwa haremu. O zgrozo, to właśnie oni są najbardziej uwielbiani przez fanki „BroConu”… Jeżeli chodzi o wszystkich pozostałych braci – cóż… życzę powodzenia z zapamiętywaniem ich imion. Ja musiałam zrobić sobie ściągę… Panowie przez połowę serii mają na twarzach grymas, którego pozazdrościłby im James Dornan w „Pięćdziesięciu twarzach Greya”, czyli tępy uśmieszek w stylu „Zjadłbym banana”. Kwestii bohaterów nie jest w stanie uratować nawet Juli – gadająca wiewiórka Emy, również płci męskiej. Sam motyw takiego towarzysza skojarzył mi się od razu z allmate’ami („Dramatical Murder„), więc byłam nastawiona do niego dosyć pozytywnie. Niestety, po kilku odcinkach miałam ochotę zmiksować ją w blenderze. Pomyśleć, że Hiroshi Kamiya zgodził się podkładać głos tak denerwującej postaci…
„Brothers Conflict” to dla mnie przede wszystkim absurd. Podczas oglądania tego anime to słowo tak monotonnie obijało się o ścianki mojej czaszki (mózg zdążył mi wypłynąć), że straciło ono sens. No bo… serio? Serio w wielkiej wilii działa tylko jedna łazienka? Serio siedemnastoletnia dziewczyna pozwala sobie na to, by mały, praktycznie obcy jej gówniarz, nazywał ją idiotką? Serio ona potrafi wytłumaczyć to tym, że to kwestia jej nagłej wprowadzki? Serio na pikniku, na którym siedzi pięciu chłopa (wśród nich głowa rodzina w postaci najstarszego brata) nikt nie potrafi upilnować dziesięcioletniego dziecka? Serio jakikolwiek kochający ojciec potrafi zostawić w obcym domu swoją dojrzewającą córkę, nie przejmując się tym, że rzuca ją na pożarcie facetom w przeróżnym wieku? Serio koleś, który jest (podobno) świetnym prawnikiem ma na tyle czasu i mało roboty, by sprzątać i gotować dla całej rodziny? Absurd goni absurd. Bohaterowie we większości zachowują się tak, jakby heroina była brakującą osią ich życia. Podejmują swoje decyzje z myślą o niej, podczas gdy ona jest zbyt ciamajdowata, by powiedzieć krótko i stanowczo „nie”. Odbiegając trochę od tematu – relacje między braćmi w „BroConie” bardziej przypominają te np. między współlokatorami. Anime opowiada o wielkiej rodzinie, a nie zobaczymy tutaj chociażby rozmów, wspólnego odrabiania lekcji czy jakiejkolwiek innej formy wspólnego spędzania czasu poza obiadami i grupowego podrywania (a raczej zawstydzania) Emy. Rozumiem, że wszyscy panowie powyżej dwudziestego roku życia pracują, pozostali się uczą (lub w przypadku Fuuto jeżdżą na koncerty), ale przy bardziej wnikliwym oglądaniu dystans między braćmi zaczyna kłuć w oczy. „Brothers Conflict” to przede wszystkim brak jakiejkolwiek życiowości i wykorzystanie naprawdę ciekawego motywu w bardzo pobieżny, prostacki sposób. Topos jedynej dziewczyny w dużej grupie męskiej prawie zawsze wiąże się z haremem, jednak można go dobrze wykorzystać, co wiedzą doskonale fani „Ouran High School Host Club„, a wielodzietne rodziny kojarzą się z ciepłem i silnymi więziami. Niestety, w przypadku „Brothers Conflict” nie ma tak dobrze. Wszyscy panowie zachowują się tak, jakby Ema była pierwszą kobietą, jaką w ogóle zobaczyli – przemawia za tym fakt, że od razu się w niej zakochują i nie mają skrupułów, by ją całować, dotykać i żenować.
Prawdę mówiąc nie znam się na grafice, ponieważ to nie jest coś, w czym się kształcę – zdecydowanie więcej mogłabym powiedzieć o kuriozalnie uroczej formie kryptoproductplacemantu, jakim jest stosowanie w anime logo ananasa zamiast jabłka na sprzętach komputerowych. A jednak nawet ja mogę stwierdzić, że kwestia kreski w „Brothers Conflict” pozostawia może nie sporo, lecz przynajmniej trochę do życzenia. Jest ona dosyć toporna. Przede wszystkim razi mnie to, iż te postaci nie są… pełnowymiarowe? Inaczej: wszyscy panowie są piękni en face i z bliska, jednak ujmowanie ich z profilu lub pewnej odległości we większości robi im sieczki z twarzy. Ba, jeśli chodzi o odległość – tutaj kuleje również animacja. Nikt nawet nie wysilił się, by wyraźnie ująć poruszające się przy mówieniu brody bohaterów. Zdarzyło mi się sprawdzać, czy coś jest nie tak z moim odtwarzaczem, bo słyszałam dźwięk płynący z słuchawek, a postaci stały w bezruchu. Najbardziej ubawiłam się przy pewnej scenie w deszczu, który jedynie osiadał się na włosach postaci, pozostawiając ubrania suche i luźne, a fryzury pełne objętości. Nie wiem, z czego wynika fakt, że gdy jedna osoba mówi, to wszystkie inne nawet nie drgną, dopóki same się nie odezwą – z rozleniwienia producentów czy japońskiej uprzejmości? Jeśli chodzi o tła, to są one tak przeciętne, że nie rzucają się w oczy. Plusem kreski z pewnością jest różnorodność naszych panów – mamy tutaj blondynów, brunetów, szatynów, białowłosych, siwych, rudych, różowowłosych, oczy we wszystkich kolorach tęczy, fartuchy lekarskie, shotaconowe krótkie spodenki, modne okulary, łańcuchy przy spodniach, nawet sukienki. Możemy zaobserwować tutaj uwielbiany przeze mnie Syndrom Miesięcznego Dresu, czyli ciągłego noszenia tych samych ubrań, chociaż panowie posiadają tych dresów w porywach dwie pary (odejmując mundurki i uniformy). Kończąc kwestię grafiki – przeciętnie. Mogło być o wiele lepiej, jednak poza wcześniej wymienionymi zgrzytami nie jest źle.
Dźwięk w anime jest dla mnie bardzo istotny, jednak jeśli chodzi o muzykę w tle akcji (?) „Brothers Conflict”, to wpada ona jedynym uchem, a drugim wypada. Jest to pewna ilość (nawet nie umiem jej określić) prostych numerów, które są zapętlone i ani nie pieszczą, ani nie krzywdzą ucha. Opening jest bardzo chwytliwy – „Beloved X Survival” w wykonaniu Gero – chociaż graficznie zdecydowanie nie zachwyca. Mamy tam motyw jakichś… kwiatków? A z nich strzelają lasery i… potem bohaterka skacze w slow motion…? Nieważnie, lepiej skupmy się na endingu, bo tutaj to dopiero jest ogrom hecy. Sama do tej pory nie wiem, co o nim sądzę, bo przez pierwsze trzy odcinki miałam z niego niemiłosierny ubaw, przy kolejnych już nuciłam tekst wraz z biszami. Mamy tutaj bowiem motyw rodem z „Uta No Prince Sama” – w endingu cała trzynastka (plus wiewióra) śpiewa utwór „14 to 1” i tańczy na tle jakiegoś rusztowania, kolorowych światełek i wielkich pluszowych króliczków. Do powstania tejże piosenki przyczynili się wszyscy seiyuu naszych kochanych braci. Jeżeli miałabym podsumować owoc ich współpracy, to oceniłabym go – mimo wszystko – bardzo pozytywnie. Utwór jest sympatyczny i przyzwoicie zaśpiewany.
Jeśli chodzi właśnie o seiyuu, to ich obsada w „Brothers Conflict” bardzo, ale to bardzo mnie zaskoczyła. Usłyszymy tutaj głosy znane nam z takich serii jak „Durarara!!” (np. Daisuke Ono, wcześniej wspomniany Hiroshi Kamiya), „Uta No Prince Sama” (Junichi Suwabe, Kenichi Suzumara [również z fenomenalnego „Ouran High School Host Club”]), „No 6.” (Yoshimasa Hosoya, Yuki Kaji) i wielu, wielu innych. Nie wiem, co o tych panach świadczy przyjęcie oferty pracy przy takim anime, ale z pewnością trochę zawyżają poziom całej serii.

Tak sobie krytyowałam, tak sobie dywagowałam, a teraz przechodzę do sedna – skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie bawiłam się wybornie przy „Brothers Conflict”. Akcja tego anime jest tak ekscytująca jak rozwód Kingi i Michała w „Na Wspólnej”, bohaterowie głębocy jak kałuża, dodatkowo biedni i nie mają więcej ubrań. Wśród reverse haremówek można znaleźć lepsze pozycje, nawet jeśli fabularnie na podobnym poziomie, to z biszami, na których można zawiesić oko. Jednak autorka recenzji tejże serii zamieszczonej na Tanuki.pl stwierdziła, że „to anime jest tak złe, że aż genialne” – nie pozostaje mi nic innego, niż podpisanie się pod tym każdą kończyną. Granica między dobrymi anime a tymi bardzo złymi potrafią być naprawdę cienkie i tak jest w przypadku „Brothers Conflict” – pozycji obowiązkowej dla fanek reverse haremów i ludzi, którzy po prostu uwielbiają się bulwersować.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *