Wampiry-dendrofile – czyli „Diabolik Lovers”

Przeczytałam całą trylogię o Christianie Greyu, zmarnowałam pieniądze na bilet na beznadziejną ekranizację, obejrzałam praktycznie wszystkie anime yaoi/shounen ai, a nawet „Aki Sorę”, więc myślałam, że o kiepsko zrobionym soft porno wiem wszystko. Ale to… to, moi drodzy, rzuca na kolana. Naprawdę rzuca na kolana, co nie jest dobre, gdy dookoła was kręci się stadko napalonych, sympatycznych inaczej wampirów, które prześcigają się w konkurencji „kto ma gorszą traumę”. Zapraszam do tańca absurdu, jakim jest dywagowanie nad tym, czy „Diabolik Lovers” jest o wbijaniu kłów w każdy centymetr biegającego drewnianego kloca (czyt. bohaterkę) czy może o wbijaniu kłów w każdy centymetr biegającego drewianego kloca (czyt. bohaterkę).

Yui Komori zostaje przywieziona do tajemniczej rezydencji i w sumie to nawet nie wiadomo zbytnio po co. Wiemy coś o tym, że jej ojciec jest księdzem, więc dziewczyna jest bardzo pobożna i niewinna jak owieczka. Dziewczyna podczas zwiedzania domu trafia na leżącego na kanapie chłopaka, który wygląda tak, jakby spał. Yui odkrywa, że nieznajomy nie ma pulsu, więc chce zadzwonić po karetkę, jednak „nieboszczyk” w ramach podzięki za troskę konfiskuje jej telefon i nazywa deską. Po chwili wyłaniają się kolejne bisze, a jeden z nich – mroczna wersja Kyoyi Ootoriego z „Ourana” – łaskawie przedstawia całą gromadkę. Okazuje się, że panowie są braćmi, ale nie takimi sobie braćmi, o nie, tylko wampirami! W międzyczasie dziewczyna jest lizana po szyi, a my możemy zaobserwować, że trybiki w jej mózgu powolutku zaczynają się kręcić. Próbuje uciec, jednak się przewraca i próbuje postraszyć biszów krzyżem, ale zostaje poinformowana, że wampiry tak naprawdę nie boją się czosnku i światła dziennego, a tym bardziej krzyży. I tak oto zaczyna się maraton. I to prawie że dosłowny maraton, bowiem dalsza akcja anime to biegająca po całym domu Yui, która czasami się przewraca lub mdleje, i obmacujące ją wampajery. Dwa ostatnie odcinki są całkiem ciekawe – chyba nawet na żadnym nie ziewałam, bo W KOŃCU COŚ SIĘ DZIAŁO – ale dziecięć poprzednich to fillery.
Główna bohaterka to po prostu dupa wołowa o niesamowicie wytrwałym sercu, które musi pompować nieludzką ilość krwi – w ciągu każdego piętnastominutowego odcinka dziewczyna jest gryziona co najmniej (!) dwa razy. Jest niedorzecznie naiwna I nie potrafi łączyć wątków w całość. Pozwala się traktować w sposób, który niejedną feministkę doprowadziłby do harakiri. Odnoszę wrażenie, że Yui cierpi na syndrom sztokholmski, bo chociaż gospodarze nieustannie ją poniżają – nie mówiąc o napastowaniu  – to ona wydaje się im całkowicie ufać. Nie stawia żadnego oporu, nie próbuje się bronić i nie podejmuje prób ucieczki z nawiedzonego domu. Jej zachowanie jest pozbawione jakiegokolwiek sensu. Pytanie do klasy – jeżeli wejdziemy do łazienki i zobaczymy śpiącego w wannie wampira, to co zrobimy? Jeśli chcecie postąpić w stylu Yui, to go obudźcie. Jeżeli chcecie postąpić jak ktoś, kto umie chociażby zapiąć zamek błyskawiczny, to uciekajcie w cholerę. Sytuacji, w których Yui zachowuje się jak skończona kretynka, jest, by nie powiedzieć tego brzydko, ogrom. Oglądanie „Diabolik Lovers” i oglądanie horroru mają jeden wspólny aspekt – większość czasu widz spędza na mentalnym darciu się „UCIEKAJ IDIOTKO!” albo „NIE IDŹ TAM!”, ewentualnie „Z KOLANA GO!”.
Samcza część bohaterów budzi we mnie mieszane uczucia. A czemuż to? Gdyż, moje dziewki chuć ich nieposkromiona, zaiste, bucera także, a imiona ich sześć sześć sześć dziewięć. Ogólnie lubię nieprzyjemne, chamskie postaci, bo zazwyczaj ich charaktery są zagłębione. Tutaj mamy jednak do czynienia ze zwykłą, nieuzasadnioną bucerą i arogancją. Wszyscy bohaterowie są pozbawieni jakiejkolwiek empatii i traktują bohaterkę jak talerz, który nieustannie napełnia się jedzeniem. Po zaspokojeniu głodu tracą nią zainsteresowanie, chociaż tutaj w ogóle im się nie dziwię, a nawet podziwiam, że znaleźli cokolwiek fascynującego w takiej kukle. Ayato, czyli nieboszczyk z kanapy, lubi nazywać siebie księciem i chociaż producenci starali się nieustannie wypychać go na pierwszy plan, to denerwował mnie najbardziej. Mroczny Kyoya to Reiji, fantazjujący o odpadających kończynach. Kanato to psychopatyczna shota rodem z „Sinistera”, nierozstająca się ze swoim misiem. Laito jest flirciarzem (czyt. prostakiem), który lubi nazywać bohaterkę suczką. Shu przez większość serii albo śpi, albo przysypia (z przerwami na gryzienie Yui), a Subaru cierpi na kompleks „nie wiem, czy jestem dobry czy zły” oraz przezroczystość grzywki. Bisze może są ciekawe pod względem wizualnym, natomiast wręcz odpychają swoimi charakterami. Spośród całej gromadki wyróżniłabym jedynie Kanato i Laito. Kanato jako jedyny jest nieoczywisty, intryguje i czasami naprawdę przeraża, a Laito raz lub dwa przeprowadził z Yui dłuższą i nawet ciekawą rozmowę. Pozostali panowie zlewają się w jedną wielką plamę. Harem w „Diabolik Lovers” jest haremem dosyć nietuzinkowym, bo polega na skrajnie przedmiotowym traktowaniu bohaterki i nie byłby on zły – jakoś mi Yui nie żal – gdyby większość postaci umiała coś poza zaciskaniem zębów na jej ciele. Nie wiem, chociażby… Porozmawiać? Poza panami przez połowę serii pałęta się koleś przypominający Chase Younga z „Xaolin: Pojedynek mistrzów„, którego zowią Richter. W skrócie – postaci są, delikatnie mówiąc, irytujące, płytkie i chętnie wsadziłabym panom z „Diabolik Lovers” czosnek tam, gdzie słońce nie zagląda. Och, na nich nie działa czosnek? Cholera…
Oglądaniu „Diabolik Lovers” towarzyszyło mi nieustanne zażenowanie pseudosensualnymi scenami ugryzień. Panowie wygłaszają istne poematy o tym, czego by to nie zrobili z główną bohaterką, a proces wysysania krwi przebiega w akompaniamencie jakże rozpalających (sic!) mlasków, odgłosów przełykania i stęków Yui. Nie ukrywam, że na początku byłam całkiem urzeczona erotyzmem, który jest nieodłączną częścią całej serii – większość producentów nie potrafi „używać” zmysłowości w anime. Albo nie ma jej w ogóle i otrzymujemy tonę cukru, albo zostajemy zaatakowani miseczkami rozmiar RZ i niesmacznym fanserwisem. No i cóż, producenci „Diabolik Lovers” również nie mają o tym żadnego pojęcia – jakkolwiek na początku kolano jednego bisza między udami bohaterki sprawiło, że mruknęłam „ulalala”, tak po kilku następnych krzywiłam się z niesmakiem. Cały erotyzm w tej serii jest niesamowicie sadystyczny, a w przypadku osób, które uznały go za atrakcyjny, rozważałabym jakąś terapię. Moje nieprzyjemne odczucia potęguje skrajnie uległa postawa Yui, która posuwa się do tego, że przeprasza swoich „adoratorów”, a czasami nawet im usługuje. Dodam jeszcze, że o tym, który pan będzie miał do niej „prawo”, zadecydowała gra w darta.
Zastanawiam się, po cholerę została zrobiona seria o wampirach, skoro jedyną wampirystyczną cechą bohaterów jest pragnienie krwi – skoro posunięto się do tego, że nie szkodzi im ani światło dzienne, ani krzyż, ani kołek, ani nawet czosnek, to nie lepiej było zrobić anime o zwykłych sadystycznych bucach? Ach, no tak, wtedy trzeba byłoby zrezygnować z gryzienia, które stanowi dobre 70% wszystkich odcinków! Producenci tak skupili się na tych jakże spektakularnych scenach, że całkowicie olali jakąkolwiek logikę. Proszę bowiem wyobrazić sobie sytuację – dziewczyna, która ma rany otwarte NA SZYI, zostaje wrzucona do wody. Potem pod tą wodą zostaje znowu ugryziona. A jeszcze potem ma siłę, by się pałętać przez kolejne dziesięć odcinków. Jeśli jesteście w miarę rozgarnięci, to zapytacie: „Jakim cudem ta dziewczyna się nie wykrwawiła?”. Mało absurdu? Co powiecie na to, że Yui na samym początku została poinformowana, iż wampiry są odporne na krzyże i wszelkie interwencje boskie, a jednak idzie do kościoła się modlić? Jeszcze za mało absurdu? Dziewczyna martwi się, że jeden wampir spadnie z balustrady i się połamie. Serio. Serio martwisz się o kogoś, to traktuje cię jak ścierkę? I serio myślisz, że WAMPIR zrobi sobie krzywdę? Gdzieś tam w tle niby plącze się jakaś fabuła, niby ten Richter jest jak jaskółka na wiosnę, ale polecam obejrzeć ostatnie pięć minut dwunastego odcinka – ja osobiście prawie umarłam z zażenowania.
Grafika niby jest w porządku, pomijając potraktowane po macoszemu tła i… właśnie. Całą serię miałam wrażenie, że Yui jest wyjęta z zupełnie innej czapy, bo graficznie odstaje od innych bohaterów. Najbardziej irytowały mnie jej oczy, w których umieszono jakieś zupełnie nienaturalne refleksy, że tak powiem – buzię widzę w tym oczu. Bisze cierpią na Syndrom Miesięcznego Dresu i są pseudostylowi, pojawia się nawet jakże nostalgiczna „przezroczystość grzywki” (mroczna grzywka na pół twarzy, przez którą widać oczy), na którą choruje Subaru. Mimo wszystko niewiele mogę im zarzucić pod kątem graficznym, bo są zróżnicowani – a to jeden ma okulary, a to jeden nosi kapelusz, ten ma pieprzyk, ten nosi swetry, ten ma misia – i nie będę ukrywać, że Laito skradł mi serce swoim kubraczkiem. Animacja również jest w porządku, chociaż w jednym odcinku Yui tak komicznie osuwa się na podłogę, że aż wybuchnęłam śmiechem. Jeśli chodzi o muzykę w tle, to w ogóle jej nie pamiętam, więc nie jest to ani plus, ani minus. Opening to „Mr. Sadistic Night” w wykonaniu seiyuu Ayato, czyli Hikaru Midorikawy. Znałam go przed obejrzeniem anime i wtedy mi się nawet podobał, jednak na dłuższą metę zaczyna drażnić. Można naprawdę przestraszyć się przy pierwszych sekundach,  bo otwiera go napierdzielanie perkusją, gitarą i kto wie, czym jeszcze. Utwór opowiada o niczym, tekst jest bardzo chaotyczny i prawdopodobnie został napisany metodą „na Libera” – wybrano randomowe słowa, które w miarę współbrzmiały lub się rymowały, a potem dopisano do nich wersy. Graficznie jest tak samo losowy, bo mamy biszów prężących się na fotelach, mamy kielich z krwią i krzyż, ujęcie dwóch innych postaci, potem Yui leży sobie w kwiatkach, w sumie to nie widać żadnej konkretnej koncepcji, no bo po co, skoro 3/4 to bisze i ich fotele? Ending – kompozycja „Nightmare” – jest za to naprawdę dobry, mroczny i abstrakcyjny. Zaś seiyuu… ponownie wyróżnię tutaj dwóch, i to nawet tych samych postaci – Yuki Kaiji (Kanato) i Daisuke Hirakawa (Laito). Kaiji ogólnie ma głos, który moje uszy bardzo lubią, a Hirakawa stworzył ekspresję, która jednocześnie mnie drażniła i urzekała. Głos Laito z pewnością niejedną osobę doprowadził do szału  – ma specyficzną melodykę, przeciąga głoski, dziwnie się śmieje – ale ja jednak całkiem go polubiłam. Pozostali nie zwrócili szczególnie mojej uwagi. Podsumowując kwestię grafiki – w porządku. Zabrakło mi za to dobrej muzyki. Gdbyby tylko była utrzymana w klimatach endingu…!

Nie wiem, komu mogę polecić „Diabolik Lovers”. Nie wiem, kto czerpałby satysfakcję z oglądania tego anime. Z tego co zauważyłam, to seria ta cieszy się dosyć sporą popularnością i ma rzeszę wielbicieli. Nie bardzo mogę to zrozumieć, bo chociaż nieźle się uśmiałam przy omdleniach Yui, spektakularnym odgłosie wgryzania się w szyję (zakładam się o swoją rękę, że w studio nagraniowym seiyuu po prostu wgryzali się w jabłko, arbuza lub inny owoc) oraz porno wywodach bohaterów, to byłam trochę zniesmaczona. Nie uważam siebie za feministkę – nie ujmuję i nie dodaję wartości żadnej płci – ale przedmiotowe traktowanie bohaterki w „Diabolik Lovers” jest tak perfidne, że w pewnym momencie przestaje być zabawne. Anime zostało stworzone na podstawie gry o tym samym tytule, a tego typu serie zazwyczaj mają podtekst marketingowy i zachęcają do sięgnięcia po pierwowzór. Jednego jestem pewna – ja, po dwunastu odcinkach słabego, nieapetycznego sado maso, na pewno się na to nie skuszę.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *