Postaci z charakterem, bohaterka umiejąca myśleć, dobra muzyka, coś, co śmiało można nazwać fabułą… Tak, nadal mówię o pewnym anime, które należy do zacnej familii reverse haremów. „Kamigami no Asobi” zaskakuje i to bardzo pozytywnie, w taki sposób, jaki lubię najbardziej – pierwsze odcinki przyprawiają nas o myśl „Co ja do jasnej cholery oglądam?!”, kolejne wprowadzają nas w sympatyczne realia szkoły, do której chodzą młodzi bogowie. I nie mam tu na myśli pięknych chłopców, lecz prawdziwych bogów, którzy… cóż, są pięknymi chłopcami. W końcu udało mi się znaleźć męski harem, który nie tylko cieszy oczy, ale też bawi, urzeka i porusza wtedy, kiedy powinien.

Yui Kusanagi widzie sobie spokojne życie zwykłej japońskiej licealistki. Ma koleżanki, hobby (sport, który jest podobno szermierką, chociaż bardziej przypomina kendo), kochającą rodzinę. Pewnego dnia dziewczyna znajduje w szopie dziwny, sparklący miecz. Zarówno ja, jak i prawdopodobnie ty, czytelniku, wiemy, że sparklących rzeczy się nie dotyka, a przynajmniej nie gołą ręką, ale heroiny w anime albo tego nie wiedzą, albo zawsze o tym zapominają. Zgodnie z tą zasadą Yui łapie za miecz, by potem obudzić się na podłodze w budynku, którego nigdy nie widziała na oczy. Podczas zwiedzania placówki wpada na różnych zwiewnych, niezwykłych chłopaków – a to na ponuraka, który zapewnia ją, że jego towarzystwo przynosi nieszczęście, a to skrajnie chamskiego buca, który wygląda na jednego z tych, co przybija kolegom piątki krzesłem w twarz, a to na niezdarną męską nimfę, która oczywiście przewraca się na nią i dochodzi do niezręcznego zbliżenia. W skrócie – sześć sztuk ciastek o różnych smakach  i żadne nie wie, jak znalazło się na tej tacy. W końcu dowiadujemy się, że wszyscy bohaterowie znaleźli się w szkole, którą stworzył sam… Zeus (szybka potwórka dla ignorantów i maturzystów – grecki bóg, który jest władcą wszystkich ludzi i bogów). Jej celem jest uratowanie słabnącej więzi między ludźmi i bogami. Okazuje się, że zwiewne i niezwykłe bisze spotkane przez Yui to bożyszcza z przeróżnych mitologii – greckiej, nordyckiej i japońskiej. Dostają one całkiem ciężkie wyzwanie, bowiem przez rok muszą zrozumieć ludzkie serce, zwyczaje i funkcjonowanie zwykłego świata, a o ich postępie będzie Zeusa informować wielka kula zawieszona w centralnym punkcie placówki. Warunek jest prosty – jeżeli po dwunastu miesiącach zbiornik będzie pełen, to każdy wróci do swojego świata. Jeśli nie, no to… too bad. A co w tym całym zamieszaniu robi Yui? Cóż, Yui jako człowiek ma być aniołem bogów i pomóc im w zapełnieniu kuli. Szkoła wypełnia się duchami bez twarzy, które mają symulować uczniowski tłum, a panowie zostają zakuci w kajdany, czyli efektowną biżuterię jak z salonu Apartu. Yui jest pełna determinacji i chce solidnie wykonać swoją robotę. Niestety nie wszyscy bogowie podzielają jej entuzjazm…
Jeśli chodzi o bohaterów – ogromnym plusem jest główna bohaterka. Yui potrafi powiedzieć „nie” bardziej natrętnym adoratorom, a powierzony jej obowiązek obchodzi ją bardziej niż romanse. Mimo znalezienia się w ultranietypowej sytuacji – jak sama stwierdziła „zawsze była blisko bogów, jednak nie aż tak” – potrafi zachować się jak człowiek i w ten sam sposób traktuje swoich boskich kolegów. Dziewczyna bardzo stara się przybliżyć im swój świat, a przy tym poznawać ten, w którym oni dotychczas żyli. Yui ma momenty, w którym zachowuje się jak typowa bohaterka męskiego haremu, ale nie są one tak rażące i irytujące – są raczej ludzkie, każdy czasami musi się załamać, zwłaszcza gdy ciąży na nim taka odpowiedzialność. W skrócie – Yui Kusanagi bliżej do Haruhi Fujioki z „Ouran High School Host Club” niż Haruhi Nanami z „Uta No Prince Sama”. Oczywiście nie jest postacią bez wad, ale zdecydowanie wybija się na tle wszystkich wielkookich, głupiutkich heroin, które ciągle ronią kryształowe łzy. Biszy mamy na pęczki, ale uwaga uwaga – to nie jest anime, w którym  każdy bohater ślini się do bohaterki! Mamy tutaj radosnego i energicznego boga sztuki Apolla, wyalienowanego pana podziemi Hadesa, wiecznie zamulonego i do bólu perfekcyjnego boga księżyca Tsukito (Tsukiyomi), porywczego boga morza Takeru  (Susanoo), miałką gapę, której przez całą serię nie mogłam rozszyfrować, czyli boga światła Baldera i psotnego boga ognia Lokiego, który jest tak koci, że ma się ochotę podrapać go za uszkiem. Czy też gdziekolwiek indziej, zależnie od preferencji. Harem, jak widać, różnorodny, a panowie idealnie wywiązują się ze swoich funkcji – ponurak zawsze jest gdzieś na boku, słoneczko wywrzaskuje, że „DAMY RADĘ MINNA!”, buc bulwersuje się z byle powodu. Bisze nie zlewają się ze sobą, nie zawsze chcą ze sobą współpracować, co nie tworzy „cywilizowanego” haremu a’la „Uta No Prince Sama” (o którym będzie następny post). Jeżeli chodzi o postaci drugoplanowe, to wolę je chyba nawet bardziej od głównego haremu. Dwie mitologie dopełniają bogowie, którzy nie udzielają się w anime zbyt często, ale nie potraktowano ich też po macoszemu – zblazowany Dionizos, czyli grecki bóg wina, oraz cudownie milczący nordycki bóg burzy Thor. Jeśli chodzi o Thora, to… po prostu trzeba obejrzeć całą serię, by docenić tę postać. Nie chcę spoilerować, ale jest kilka sytuacji, w których widz zwraca uwagę właśnie na niego i nie może się nie uśmiechnąć. Postacią, która całkowicie zawładnęła moim sarkastycznym i miłującym suchy humor sercem, jest nauczyciel Thoth Caduceus, czyli egipski bóg wiedzy. Jest wredny, nieprzyjemny i ma ewidentny pociąg do ścian, ale zostaje uwikłany w jakieś 90% komediowych sytuacji w całym anime. Jest też sam Zeus, który musi mieć paskudne odparzenia od ciągłego siedzenia na tronie, no ale kto bogatemu zabroni. Podsumowując – postaci na plus, a dobre postaci czynią haremówkę znośniejszą.
Sama akcja anime rozgrywa się w sposób czasami pozostawiającym niedosyt. Niektóre sceny zostają zastąpione po prostu wstawieniem obrazków. Seria ma 12 epizodów po 24 minuty i można zauważyć w pewnych momentach, że producenci bardzo chcieli upchnąć wszystko w niewielkiej ilości odcinków. Kilka pierwszych jest dosyć luźnych, swobodnych, w pewnym momencie zostajemy wciągnięci w jakąś sytuację, tempo znowu zwalnia na jeden odcinek, końcówka to bieg za puentą. Osobiście bardzo żałuję, że samego motywu szkoły i nauczania bogów było dosyć mało. Nieodłącznym aspektem męskiego haremu są traumy biszy i tutaj również się pojawiają, jednak, o dziwo, są one całkiem poruszające i wciągające. Oczywiście mamy tutaj trochę żenady w postaci odpychających (dla producentów na pewno uberseksownych) strojów kąpielowych bohaterów, nienaturalnie wyglądających drabin mięśni na tułowiu i zaprawdę hilarystycznych scen transformacji… Tak tak, mamy tutaj transformacje jak z samej „Czarodziejki Księżyca”, chociaż jest ich mało, więc nie radzę siedzieć ze spuszczonymi spodniami. Mimo wszystko „Kamigami No Asobi” to naprawdę znośny i przyjemny w odbiorze harem, w którym zawarto zalążki różnych gatunków – mamy tutaj trochę dramatu, trochę szkolnej obyczajówki, kilka naprawdę świetnych gagów (odcinek z wystawianiem sztuki zapamiętam na długie lata), a wszystko to obsadzono w barwnym, lecz nie przesadnym świecie fantasy.
Grafika jest bardzo przyjemna. Właściwie nie mam jej nic do zarzucenia, bo nawet tła prezentują się ciekawie, animacja jest płynna, nic nie kłuje w oczy. Bisze są piękni i nieskalani, mamy tutaj pełen przekrój kolorów włosów i oczu, przeróżne fryzury, po prostu jak pudełko czekoladek. Natomiast muzyka… muszę przyznać, że mnie zaskoczyła. Muzyka w tle jest naprawdę prześliczna, idealnie pasująca do tematyki mitologii i dopasowująca się do klimatu danych scen. Opening to „Till The End” w wykonaniu seiyuu naszych biszy – tak, to KOLEJNY harem, w którym oprawę muzyczną tworzą seiyuu – i może nie jest wysokich lotów pod kątem grafiki, ale sam utwór wpada w ucho. Swoją drogą, instrument czy też efekt dźwiękowy słyszalny przy pojawianiu się na ekranie logo anime bardzo kojarzy mi się z intro „The Final Countdown”… Zdecydowanie bardziej podoba mi się ending – „Reason For…” – może dosyć podprogowo, ponieważ przewijają się przez niego roznegliżowane bisze. No ale jeśli kogoś niekoniecznie interesują klaty, to z pewnością zwróci uwagę na sympatyczny motyw umiejscowienia bohaterów w różnego typu placówkach publicznych. Seiyuu nie rzucają na kolana – obsadę tworzą mniej i bardziej znane nazwiska – ale dają radę. Oglądanie „Kamigami No Asobi” umilą nam między innymi Daisuke Ono (zastanawia mnie, czy Daisuke Ono ma życie poza aktorstwem głosowym), Hiroshi Kamiya, Miyu Irino, Toshiyuki Toyonaga czy też Yoshimasa Hosoya. Mała ciekawostka: Anubisowi, który mówi raczej niewiele poza „kabala!”, głosu udziela Yuki Kaiji, znany chociażby z bycia seiyuu Shiona z rozsławionego „No. 6″.

Pisanie pozytywnych recenzji jest dosyć trudne. Boję się, że przesadzę, że ktoś za bardzo weźmie sobie do serca moje zdanie, a potem będzie zawiedziony. Jednak „Kamigami No Asobi” to miód na serce po obejrzeniu wszystkich trzech sezonów „Uta No Prince Sama” i całego „Brothers Conflict”. Bohaterka nie miota się na granicy głupoty i debilizmu, panowie nie powtarzają po sobie wszystkiego chórem, muzyka nie brzmi jak z windy, można się pośmiać, a nawet uroonić łzę. Nie obejrzałam i nie znam wszystkich haremówek świata, ale zbiorę się na odwagę i stwierdzę, że ta skromna, dwunastoodcinkowa seria zadowoli i zdeklarowane fanki męskich haremów, i wędrowców, którzy mają ochotę na odrobinę naturalnego, niewymuszonego humoru, nieprzesadnego dramatu… no i nie oszukujmy się – imponujące klaty. Spokojnie, czytelniku, twoi rodzice o niczym się nie dowiedzą.

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *